Recenzja filmu

Dolina Bogów (2019)
Lech Majewski
Josh Hartnett
John Malkovich

Głowa w chmurach

Majewski z premedytacją masakruje tradycyjną narrację i do granic rozdyma lirykę, historię łączy z religią i mitem, a wulgarne – z tym, co zwykliśmy widzieć jako wysokie. Działa zgodnie z
Lech Majewski znów nie bierze jeńców. Podobnie jak działo się to w "Onirice", jego poprzednim dziele, domaga się od nas chodzenia po linie i skoków na głęboką wodę, lecz ani myśli prowadzić nas za rękę. "Dolina Bogów" to jeden z tych audiowizualnych tworów, w których poruszanym Tematom pojemnością dorównują tylko opisujące je Symbole – a mimo tego ciężaru Sensy ulatują gdzieś wysoko. Jak gdyby chciały zmusić nas, byśmy szukali ich, trzymając głowę w chmurach.

Oto pisarz rozwodnik (Josh Hartnett) przybywa na pustynno-skalne odludzie, by wytchnąć od korporacyjnego banału codzienności. Oto najbogatszy człowiek na ziemi (John Malkovich) przeżywa żałobę po śmierci żony (Berenice Marlohe) i córki. Oto społeczność Navajów, amerykańskich Indian, którzy popadli w konflikt z rządem, gdyż nazbyt ukochali sobie ziemię własnych przodków. Zaleci sztampą, jeśli zdradzę, że trzy wątki zewrą się w uchwycie? Mniej banalnie będzie, gdy okaże się, że to uchwyt aż nazbyt poetycki. Pierwszoplanowy pisarz zamieni się w Friedrichowskiego "Wędrowca nad morzem mgły", popadającego (i zanurzającego nas jako narrator) w szaleństwo własnych fantazji. Bogacz okaże się Pigmalionem a rebours, królem w szatach żebraka i czarnoksiężnikiem zarazem. Tutejsi Indianie to pijacy, kapłani i szafarze ekologicznych sakramentów. Brzmi tajemniczo? Tak też wygląda. Na ekranie współczesny mit pieniądza ściera się z archaiczną mitologią ludów pierwotnych, "Baśnie tysiąca i jednej nocy" komentują klęskę nowoczesnego kapitalizmu, a artystyczne i moralne dziedzictwo renesansowej Europy objawia się jako śmiechu warta zachcianka ekscentrycznego obywatela Kane'a.

Majewski z premedytacją masakruje tradycyjną narrację i do granic rozdyma lirykę, historię łączy z religią i mitem, a wulgarne – z tym, co zwykliśmy widzieć jako wysokie. Działa zgodnie z wypowiedzianą niegdyś dewizą: "Prawo sztuki jest prawem kontrastu". Po trudnym seansie zgłaszam weto: w służbie sztuki jej prawa wypada czasem łamać. W "Dolinie Bogów" kontrasty i skrajności nie zawsze grają w jednym rejestrze. Epizody z życia współczesnych Indian zalatują tanią inscenizacją, aktorsko nie przystają do klasy pojawiających się tu gwiazd hollywoodzkiego kina. Zjawiskowe panoramy tytułowego krajobrazu zostały boleśnie skontrastowane nieumiarkowaniem efektów cyfrowych (jak w innej filozoficznie nadętej wizji innego egoistycznego Artysty, czyli w "Domu, który zbudował Jack" Larsa von Triera). Fabułka Majewskiego jest pretekstowa: życia w niej za grosz, służy wyłącznie symbolice, która zakrywa wszystko inne – jak studnia, która traci sens, jeśli pozbawić ją wody. Proza Majewskiego zamiast opowiadać o ludziach, wykrzykuje metafory. Ktoś powie pewnie, że wizualny poemat rządzi się osobnymi prawami, lecz może przez ten naddatek nie czuć w poczynaniach reżysera precyzji. Lirycznym środkom bliżej tu do strumienia świadomości, niż do zbioru symboli, które jak szpila trafiałyby w punkt. Samemu Majewskiemu bliżej zaś do medium wypluwającego obrazy z własnych bebechów niż do matematycznego poety podobnego Kubrickowi

Twórca "Młynu i krzyża" pozostaje twórcą osobnym, a jego kino niezmiennie stawia opór. Nie trzeba dodawać, że to kino, które nie daje się zrecenzować. W zamyśle twórcy nie o ocenę tu bowiem chodzi, ale o poszukiwania; nie o kryteria, raczej o doznanie. Zgodnie z tą optyką, jeśli narzekam, oznacza to, że sam stawiam ścianę między sobą a dziełem, zatrzymuję się, a więc nie jestem godnym adresatem. Taki to cwany lis z reżysera: zamiast dać się poznać i rozjaśnić ekranowe fantazje, woli przyznawać się do paradoksów i szczycić realizmem własnej podświadomości. Wtedy pojawia się jednak drażliwe pytanie o to, czy kino może istnieć bez odbiorcy. Kino Majewskiego jest najpierw i przede wszystkim manifestacją niedemokratycznej natury artysty – nie lubi tłumów i w ogóle nie zwraca na widza uwagi. Jeśli więc lubicie się łasić, siłować i walczyć o swoje, Lech Majewski zaprasza. Po czym natychmiast odwraca się do Was plecami.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?